niedziela, 2 października 2011

Litwa, Polska

Wpis z blogu Daniela, który towarzyszył mi na terenie Litwy i Polski:

Wilno niezwykle mnie zaskoczyło. Do stolicy Litwy przyjechałem nocnym autobusem, zupełnie sam po raz pierwszy udałem się za granicę. Obawę rodziła nieznajomość języka litewskiego i przeświadczenie, że nie dotrę pod wskazany przez Dominika adres. Spakowałem się zgodnie z jego instrukcjami, by plecak był jak najlżejszy. W Gdańsku odprowadzili mnie rodzice przyjaciela, a strach uleciał po ich pożegnaniu pełnym ciepłych słów.
Pustawy autobus do miasta wjechał koło godziny szóstej, choć planowo miał jeszcze trzy godziny. Nie pozostało mi nic innego jak tylko iść przed siebie i zapytać o drogę pierwszą przechodzącą osobę. O tak wczesnej porze ulice wiały pustkami, a jedyne co rzucało mi się w oczy to wielki baner Macdonalda. Po wskazówkach pracowników restauracji łatwo dotarłem do Klasztoru Sióstr Jezusa Miłosiernego, by tam poczekać na towarzysza pielgrzymki. Dominik nie odzywał się, a mnie korciło by zobaczyć jak najwięcej na obcej ziemi. Po posiłku udałem się na samotne zwiedzanie Starego Miasta, które zauroczyło mnie całkowicie. Wileńska starówka jest niezwykle podobna do gdańskiej, choć znacznie więcej w niej kościołów różnych wyznań. Poza tym co rusz rozbrzmiewały dzwony nawołujące na uroczystości mszalne.
Pierwszym niezwykłym incydentem mojej pielgrzymki była rozmowa z tamtejszą starszą kobietą. Gdy zapytałem ją o drogę pod Ostrą Bramę, zwykłe zapytanie przekształciło się w dłuższą rozmowę. Najpierw pani opowiedziała o swojej rodzinie i problemach zdrowotnych, a następnie wypytała mnie o moje plany na Litwie. Gdy opowiedziałem jej o Cywilizacji Miłości i pobłogosławiłem znakiem krzyża na czole, rozmówczyni popłakała się i złożyła w moje ręce intencję. Następnie przekazała cztery lity i dalej szlochając pomaszerowała przez ulicę. Ja zaś z niezwykłym rozczuleniem wchodziłem do kolejnych kościołów napotykanych na drodze. Z książek kojarzyłem słynną Matkę Boską Ostrobramską i pomnik Mickiewicza, które teraz stały zaledwie kilka metrów ode mnie. Niezwykłe jest to, że jesteśmy wstanie zobaczyć wszystko, czym karmią nas albumy podróżników, nie tylko z perspektywy kartki papieru. Gdy zwiedziłem tyle, by zaspokoić mój turystyczny głód, rozsiadłem się w jednej z klimatycznych kawiarni, by przy lokalnym piwie napisać kilka listów. Dostałem sygnał od Dominika, że pora wracać do klasztoru.
Pędziłem ile sił w nogach, by spotkać się z przyjacielem, którego nie widziałem przecież cały miesiąc. Zadziwiające jest to jak bardzo przyzwyczajamy się do tego, co jest przyjemne, co daje nam poczucie bezpieczeństwa i nasuwa myśli, że jednak życie nie jest bezsensu. Jeżeli ktoś przeżył w swoim życiu prawdziwą przyjaźń, zapewne wie o czym piszę. Gdy tak bardzo brakuję nam tej bratniej duszy, tęsknota nasila w nas odwagę do podejmowania zwariowanych decyzji, które rozbijają wszelkie przeciwności losu.
Widok Dominika zajadającego późne śniadanie był niesamowity. Zarośnięta twarz jak u człowieka prehistorycznego i ten znajomy pielgrzymi błysk w oku. Wiedziałem, że widok będzie zaskakujący. Szybko jednak przyzwyczaiłem się na rzecz rozmowy i nadrabiania zaległości ostatniego miesiące. W Wilnie zostaliśmy dwa dni, potem ruszyliśmy dalej.
Te kilka dni na Litwie minęły niebywale szybko. Dopisywała nam pogoda, a Bóg stawiał anioły na naszej drodze. Nocowaliśmy na plebaniach, na których księża bardzo dobrze nas przyjmowali. Raz tylko ksiądz zaoferował nam miejsce przy cmentarzu, na którym rozłożyliśmy nasz namiot. Tuż przy granicy odkryliśmy te „pola malowane”, o których pisał Mickiewicz.
W Polsce wszystko było łatwiejsze. Komunikacja międzyludzka, pieniądze, znajomość terenu. Pielgrzymowanie na ojczyźnie można podzielić na dwa etapy – do i od Warszawy. Gdy przemierzaliśmy Mazury, Warmię i Mazowsze dwa razy nocowaliśmy w namiocie, raz nawet z własnego wyboru. Raz spędziliśmy noc w rozsypującej się chatynce, innym razem zorganizowano nam ognisko i pieczone kiełbaski, o których rozmawialiśmy zaledwie kilka godzin wcześniej. Osiągaliśmy również franciszkańską „radość doskonałą”, kiedy w późnych godzinach wieczornych ksiądz zagroził nam policją, suma summarum pozwalając nam rozstawić namiot. W Cielądzu zaś o. Duchacz Dariusz Andrzejewski przetrzymał nas całą niedzielę, namawiając na niezwykły obiad oraz krótkie świadectwo na mszy świętej. Obiecaliśmy, że po pielgrzymce na pewno tam wrócimy. W międzyczasie odwiedziła nas koleżanka, która zaopiekowała się m.in. moimi stopami. W Warszawie przyjęły nas wspólnoty jerozolimskie. Tam również spędziliśmy dwa dni odwiedzając znajomych. Dość specyficznym doświadczeniem był udział w programie „Kawa czy Herbata” oraz wywiad dla „Wiadomości” i „Teleexpresu”. Po tym wydarzeniu, maszerując dalej, wszystko było łatwiejsze. Nierzadko ludzie rozpoznawali nas. Oferowali posiłek, dzielili się intencjami, obdarowywali ciepłym słowem. Nie było nocy, której nie spędziliśmy pod dachem. W Częstochowie po raz kolejny dołączyła do nas Joanna, a kilka dni po niej Szczepan. W Wadowicach nietypowo zakończyło się moje pielgrzymowanie. Zgodnie z pierwotnym planem jedna z desek z deklaracją Cywilizacji Miłości miała spocząć w papieskiej parafii. Tak niestety się nie stało. Nowoprzybyły ksiądz proboszcz nic nie wiedział o przedsięwzięciu i wysłał nas do innych kapłanów. Zrezygnowani, zmęczeni i przytłoczeni późną godziną, powędrowaliśmy do Kalwarii Zebrzydowskiej, by tym miłym akcentem zakończyć mój etap.
Następnego dnia wspólnie wracaliśmy do domów - ja do Rybna, Dominik zaś do Gdańska na chrzest chrześniaka. Po dwóch dniach powrócił na pielgrzymi szlag i dalej zmierza do Asyżu.

Phoenix burned out and will not revive...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz