poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Pielgrzymka oficjalnie rozpoczęła sie 24 czerwca w Noc Świętojańską w kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy. Uroczystości mszalne wzbogacone zostały modlitwami przedstawicieli największych religii świata, m.in. kantora z gminy żydowskiej oraz muzułmańskiego imama. W trakcie uroczystej ceremonii, w muzycznej oprawie podpisaliśmy deklaracje cywilizacji miłości jako symbol zjednania się w pielgrzymce głównych światowych wyznań. Sam proces pielgrzymowania rozpoczął się u mnie miesiąc później, gdyż najpierw po raz kolejny odwiedziłem moja ukochana wyspę – Madagaskar.
Do czerwonej krainy wyruszyła ze mną Joanna (jako dentystka w ciągu dwóch tygodni wyrwała ponad dwieście pięćdziesiąt bolących malgaskich zębów) i Daniel (jako student dietetyki, zbierający informacje dotyczące malgaskiej diety, pomagający przy masażach i w gabinecie dentystycznym). Spędziliśmy tam miesiąc, podczas którego pracowaliśmy i dobrze się bawiliśmy, zwiedzając zakamarki „Afryki w pigułce”. Dotarliśmy do Diego Suarez i Mampikony, gdzie zostawiliśmy trzydzieści kilogramów maskotek i przyborów szkolnych przywiezionych z Polski. Na koniec wylądowaliśmy na Nosy Be, a stamtąd wyruszyliśmy w czterodniowy rejs, podczas którego snurkowaliśmy na otwartym oceanie i strzelaliśmy z kuszy wodnej do wielkich krewetek, langust. Ostatni dzień wspominamy niezbyt dobrze, szczególnie ja z Danielem, gdyż cała wyprawa zakończyła się zapaleniem gardła, udarem słonecznym i zatruciem.
Wróciliśmy do Polski 27 lipca. Pozostały mi tylko dwa dni na przepakowanie się i zorganizowanie dwóch wiz – białoruskiej i rosyjskiej.


28 lipca
Wstałem dość wcześnie rano, gdyż dom kipiał gośćmi. U rodziców nocowały następujące osoby: Francuz Filip, którego poznałem w Santiago w 2004 roku i który po raz trzeci wyrusza w pielgrzymkę z Gdańska do Częśtochowy, Agata (kwater mistrzyni jednej z gdańskich grup) i Daniel, z którym wróciłem z Madagaskaru. Mama szykowała się do wyjścia już po raz dwunasty.
Gdy opadła już poranna wrzawa, wraz z Danielem udałem się do Ambasady Białoruskiej, by tam w papierkowym zamieszaniu wyrobić jedną z wiz. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, zwłaszcza że nie wszystkie dokumenty miałem skompletowane. Gdy już dokupiłem niezbędne ubezpieczenie, pożegnałem się z towarzyszem podróży, który śpieszno ruszył na pociąg do Rybna i wróciłem po raz kolejny do Konsulatu, by na nowo złożyć wszystkie dokumenty. Wyrób wizy w trypie przyśpieszonym to koszt w wysokości 50€. Kolejne schody pojawiły się wraz z godziną piętnastą, kiedy to okazało się, że brakuje jeszcze numery telefony osoby zapraszającej. Po wielu zmaganiach i usilnych bezskutecznych próbach telefonowania, podałem numer do innego księdza z Białorusi. Jaka przeszkoda czeka mnie jutro w budynku Ambasady Rosyjskiej?


29 lipca
Wyrobienie wizy rosyjskiej – proces ten przebiegł bez większych komplikacji, gdyż zaproszenie wystawił specjalny urząd w Moskwie (choć bez kolejnych kosztów związanych z kolejnych ubezpieczeniem się nie obeszło). Dzięki ojcu, który z okazji mojego odlotu wziął urlop, sprawnie udało mi się przedostać z Ambasady na lotnisko. Przed wędrowaniem pielgrzymimi szlakami postanowiłem wyspowiadać się. Później odwiedziłem dziadków i siostrę. Na lotnisku żegnali mnie: Szczepan – mój współlokator, Iwona (osoba bardzo zaangażowana w sprawy medialne dotyczące pielgrzymki), Magda ze swoim wspaniałym synem, który jak na żywiołowe dziecko przystało, zwiedził całe lotnisko. Pożegnali mnie machając białymi chusteczkami. Wyleciałem w godzinę miłosierdzia, więc czułem się bezpiecznie podczas tego lotu. Doleciałem do Rygi, a tam czekałem dziesięć godzin na kolejny samolot. Nie zdałem sobie sprawy ze zmiany strefy czasowej, co poskutkowało zaspaniem i dotarciem do bramki w ostatniej chwili. Minęła zaledwie sekunda, kiedy samolot zaczął kołować.

30 lipca – Moskwa

Przyleciałem rano o 8.20. Na miejscu czekał już na mnie ojciec Walerian z klasztoru franciszkanów, który przewiózł mnie w miejsce noclegowe. Nastraszył mnie również, że Rosja jest specyficznym krajem i że podróżowanie bez grosza jest praktycznie niemożliwe. Trzeba jednak zawierzyć się w modlitwie i postawić się przeciwnościom. Tego dnia udałem się bardzo głośnym metrem na mszę, w centrum na Czerwonym Placu piłem kwas chlebowy i jadłem szczelnie opakowane lody śmietankowe podziwiając raz po raz przechadzające się Rosjanki. Miejsce pełne było rozentuzjazmowanych młodych par, którzy cieszyli się świeżo zawartym związkiem małżeńskim, raz po raz robiąc sobie zdjęcia i pijąc szampana. Zgodnie z tradycją udali się nad rzekę, by przyczepić w wyznaczonym miejscu kłódkę jako symbol wiecznej nierozerwalnej miłości. Kluczyk oczywiście wylądował na dnie strumienia.
Pielgrzymkę postanowiłem rozpocząć od uczestnictwa w uroczystościach w Cerkwi pod wezwaniem Jana Chrzciciela. Odnalazłszy mała kaplicę oświetloną ikonami Jana Chrzciciela (patrona pielgrzymki), pomodliłem się i starałem się ucałować relikwie. Kiedy chciałem już to uczynić podeszła do mnie pewna Rosjanka. Z jej tłumaczeń wynikało, że jest pewien olej, którym należy naznaczyć sobie na czole znak krzyża i modlić się według dokładnie przyjętych instrukcji. Kościół wypełniał się zapachami kadzideł, a atmosfera gęstniała od przepięknych śpiewanych modłów. Zawierzając swoją pielgrzymkę patronowi, zakupiłem ikonę Jana Chrzciciela i wróciłem do klasztoru. Jutro rano zamierzam iść na mszę wraz z ojcem Walerianem. A następnie ruszam w kierunku Smoleńska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz